Z Nevady pojechaliśmy prosto do Utah. Z każdym zakrętem oczy otwierały nam się coraz szerzej, a szczęka opadała coraz niżej. Kiedy wjeżdżaliśmy do Parku Narodowego Zion pomyślałam: Łał! To jest chyba najpiękniejszy widok jaki widziałam w życiu! Ale z każdym kolejnym dniem było coraz lepiej i pewnie zagalopowalibyśmy się na samą północ stanu, gdyby nie wypędziła nas stamtąd pogoda. Deszcz, wiatr, wreszcie śnieg – ta część podróży mocno nas wymęczyła. Mieliśmy chwile zwątpienia, momentami było nawet niebezpiecznie, ale teraz, gdy jesteśmy cali i zdrowi, wspominamy ją z ogromną satysfakcją!
Tam gdzie lądują anioły
Dystans: 250km Las Vegas – Zion
Warunki: ciepło, pięknie, słonecznie!
O Parku Narodowym Zion po raz pierwszy usłyszeliśmy w Yosemite: Musicie tam jechać! Koniecznie! Zion is sooo COOL! I tak już było zawsze, więc choć mieliśmy z Las Vegas jechać do Wielkiego Kanionu, nie było wyjścia: musieliśmy ten słynny Zion zobaczyć. Warto było, nawet mimo faktu, że najładniejszą pogodę mieliśmy w dniu przyjazdu i wyjazdu i mimo tego, że przemokliśmy do suchej nitki, brodząc po kolana w lodowatej wodzie, a kolejne pół dnia spędziliśmy w namiocie. Zion jest wart każdej chwili i ma najlepsze krótkie (tzn. kilkugodzinne) trekkingi jakie zrobiliśmy w życiu.
Angels Landing – jeśli gdziekolwiek na ziemi lądują anioły, to z pewnością na tej właśnie skale. Widok jest nieziemski, a szlak prowadzi prosto do nieba. W przenośni oczywiście, choć 6 osób zginęło w ostatnich latach wspinając się po wąskiej, skalnej grani. Podejście nie jest dla ludzi o słabych nerwach i wiele osób rezygnuje przed samym szczytem, ale prawda jest taka, że z daleka skały, łańcuchy, przepaść – wszystko to wygląda znacznie gorzej niż z bliska. A lepszego punktu widokowego na Zion nie ma!
The Narrows – latem pewnie Angels Landing jest najtrudniejszym szlakiem w Zion, ale zimą (i wczesną wiosną) nic nie może przebić brodzenia w lodowatym strumieniu! W marcu woda ma jakieś 5-8 stopni, czasem sięga do kostek, najczęściej do kolan, a z rzadka prawie do pasa. Nasze pierwsze kilka minut to była tortura. Jak oni to robią? – zastanawialiśmy się, patrząc na ludzi wracających z wąwozu. Właśnie planowaliśmy zawrócić, kiedy ktoś krzyknął: Dacie radę! Zaraz nogi wam tak zdrętwieją, że nic nie będziecie czuli! Ciekawa teoria, ale jako że nie chcieliśmy wyjść na słabeuszy, postanowiliśmy pójść za następny zakręt. I jeszcze jeden. I kolejny. Aż wąwóz zrobił się spektakularnie wąski, a z nieba zaczęły spadać krople deszczu. Dojście do tego miejsca zajęło nam 2 godziny, powrót już tylko godzinę. Nogi nie miały znaczenia, gorsze było to, że zupełnie przemoczeni musieliśmy wsiąść na motor i wrócić do namiotu. Aż cud, że się nie pochorowaliśmy, ale zabawa była przednia.
Walka z przeciwnościami
Dystans: 130km Zion – Bryce Canyon
Warunki: ciepło, chłodniej, zimno, mróz! Odmarzające palce to pikuś, teraz wszystko zamarza!
Wyjeżdżając z Zion mieliśmy świadomość co nas czeka. Przynajmniej w teorii. Wiedzieliśmy że Park Narodowy Bryce Canyon leży na wysokości 2700 m n.p.m. i że temperatura w dzień waha się tam od 5 do 8 stopni, a w nocy spada do -8. Czuliśmy, że nie będzie łatwo, ale to przecież „tylko” 130 kilometrów. Uzbroiliśmy się więc w bieliznę termoaktywną, polary oraz wszystkie warstwy naszego motocyklowego stroju i popędziliśmy na północ. Pierwsze 50 km było z górki (dosłownie i w przenośni), ale potem już tylko pod górkę (dosłownie i w przenośni). Z każdym kilometrem było coraz zimniej, a ostatnie 50 to już była walka z samym sobą. Oboje myśleliśmy o tym by zawrócić, ale żadne nie odważyło się wypowiedzieć tego na głos. Dojechaliśmy więc, jak dwa sople lodu do bram parku przed samym zmierzchem, a na kempingu zostaliśmy przywitani kubkiem gorącej herbaty. Tak to już jest na motocyklu, że często wzbudzasz w ludziach współczucie, bo to przecież tak ciężko jechać z tymi wszystkimi bagażami i zimno przecież, więc wszyscy starają się pomóc. Narzekać na taki stan rzeczy nie zamierzamy.
Noc była kolejnym koszmarem. Ubrani w bieliznę, polar i czapki, budziliśmy się co chwilę, czekając, aż wreszcie się skończy. Kiedy tak się w końcu stało, za żadne skarby nie chcieliśmy opuścić ciepłych śpiworów i zmierzyć się z przerażająco zimnym światem zewnętrznym. Na szczęście na stole znowu czekał na nas termos z herbatą, a jak tylko zobaczyliśmy kanion, wszystkie bóle odeszły w niepamięć. Kanion Bryce’a przebił pięknem wszystko co do tej pory w Stanach widzieliśmy. Zastanawiam się tylko, czy gdyby dotarcie tu było odrobinę łatwiejsze, to czy nadal podobałoby nam się tak bardzo?
Ucieczka na południe
Dystans: 250km Bryce Canyon – Page
Warunki: śnieg i mróz na śniadanie, deszcz na obiad i silny wiatr na deser. Czy potrzeba czegoś więcej, by ogłosić to oficjalnie najgorszym dniem na motocyklu?!
Prognozy pogody są w parkach narodowych bardzo szczegółowe. Śnieg miał zacząć padać w niedzielę, ale strażnik zapewniał nas, że nie wcześniej niż o 12. Dawało nam to mnóstwo czasu na złożenie obozu i spokojne wyjechanie z gór przed śnieżycą. Nie chcieliśmy pakować się w jeszcze wyższe i mroźniejsze góry, więc zamiast na północny-wschód, postanowiliśmy wrócić na cieplejsze południe. Prosto do Wielkiego Kanionu!
Ledwie wyściubiliśmy nosy z namiotu o 7 rano, z nieba zaczęły spadać małe, srebrzyste drobinki śniegu. Marcinowi momentalnie włączył się tryb awaryjny i w pół godziny byliśmy spakowani i gotowi do drogi. Śnieg padał coraz mocniej, a może tak nam się tylko wydawało gdy nabieraliśmy prędkości. W każdym razie, do śnieżycy było jeszcze daleko, co nie zmienia faktu, że było cholernie zimno! Jakoś się trzymaliśmy, bo za 40 km planowaliśmy zatrzymać się w małej, meksykańskiej knajpce na śniadanie. Byle do celu! Restauracja była jednak zamknięta, podobnie jak stacja benzynowa 10 km dalej. Podupadliśmy nieco na duchu, bo zdaliśmy sobie sprawę, że jest niedziela przed 9 rano i ciężko będzie znaleźć otwarte miejsce. Kilometry dzielące nas do kolejnej stacji ciągnęły się w nieskończoność. Za 30, 29, 28…20…
Pokonaliśmy 80 najzimniejszych kilometrów w naszym życiu, zanim znaleźliśmy miejsce, w którym moglibyśmy się ogrzać. Piliśmy jedną herbatę za drugą i pochłonęliśmy ogromne śniadanie za $20 (w takich chwilach pieniądze przestają mieć znaczenie). Grzaliśmy się przy zbawiennym kominku i pewnie spędzilibyśmy tak pół dnia, gdyby nie wielka, czarna chmura, którą zobaczyliśmy na horyzoncie. Musieliśmy dojechać do najbliższego miasteczka i to szybko! Po niecałych 30 km siarczysty deszcz był sponsorem naszego kolejnego, drogiego posiłku. Właściwie to szukalismy już hotelu, kiedy za oknem zrobił się przepiękny, słoneczny dzień. Stwierdziliśmy że ujedziemy jeszcze stoparę kilometrów do następnej, większej miejscowości.
Tym razem nie uciekaliśmy. Jechaliśmy spokojnie, zupełnie nieświadomi, że największym wrogiem motocyklisty jest nie śnieg, nie deszcz, nawet nie mróz, ale WIATR! W jednej chwili na jezdni znalazło się wszystko: pachołki drogowe, śmieci, turlające się pustynne krzaki, nawet krzesło! Silne podmuchy wiatru uderzały w nas raz z lewej, raz z prawej, usilnie próbując zepchnąć nas to do rowu, to na przeciwległy pas. Minęliśmy przewróconego na bok kampera i to był ten moment, kiedy zaczęliśmy być naprawdę przerażeni. Czekałam tylko kiedy Marcin się podda i powie, że dalej nie jedzie. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Bezpiecznie dojechaliśmy do Page i zafundowaliśmy sobie pierwszy w USA hotel.
Ten jeden dzień kosztował nas tyle, co zazwyczaj trzy dni w Stanach. Hotel i jedzenie mocno uszczupliły nasz budżet, ale po tak piekielnym dniu nie wyobrażaliśmy sobie spać w namiocie (pomijając fakt, że przy takim wietrze, ciężko by było namiot rozłożyć). Patrząc na to wszystko z jasnej strony, mieliśmy przynajmniej okazję zobaczyć jedno z bardziej ikonicznych miejsc USA: Horseshoe Bend.
Więcej zdjęć z parków narodowych Utah znajdziecie w galeriach:
PN Zion 26-28.03.2014 |
PN Bryce Canyon 28-29.03.2014 |
Życzę już samych słonecznych dni
Całkiem interesujący wpis Ogólnie jestem dopiero pierwszy Twoim blogu ale postanowiłem już go dodać do zakładek „Ulubione” i będę częstym gościem na Twoim blogu
Pozdrawiam
Zapraszamy! Zawsze cieszymy się z nowego czytelnika.
Cześć, bardzo przydatne macie te wpisy Ja mam pytanie lecę w tym roku właśnie w te okolice. Utah, Nevada ect. Będę tam w listopadzie. Kiedy Wy tam byliście. Zastanawiam się jak dużo ciepłych ciuchów mam brać i jak generalnie tam z temperatura w listopadzie?
My byliśmy w marcu i generalnie zaskoczyło nas jak zimno tam było. W Nevadzie jest ok, bo to pustynia, dobry czas na zwiedzanie Death Valley, bo nie jest tak upalnie. Zion NP też jest położony dość nisko, więc temperatura powinna być znośna, ale musisz uważać na wyżej położone atrakcje typu Bryce Canyon, Grand Canyon, bo tam w nocy temperatura spadała poniżej zera.