Słyszeliście o Santiago Ixcuintla? Zapewne nie. Nawet rodowici Meksykanie o nim nie słyszeli, bo nie ma tam niczego, o czym warto byłoby opowiadać. Ot, niewielkie kolonialne miasteczko położone w stanie Nayarit, nie wyróżniające się niczym szczególnym. My też pewnie nigdy byśmy tam nie trafili, gdyby nie motocykl.
Kiedy wyruszyliśmy w naszą roczną podróż, pędziliśmy jakbyśmy byli na 3 tygodniowym urlopie. Miesiąc tu, miesiąc tam, dwa tygodnie, 10 dni – przez pierwsze pół roku podróżowaliśmy zgodnie z planem niemal co do dnia. Co prawda w Azji, zamiast planowanych 8 miesięcy, spędziliśmy prawie rok, ale nie dlatego że zwolniliśmy, ale ponieważ postanowiliśmy zobaczyć trzy dodatkowe kraje. Wyluzowaliśmy tak naprawdę dopiero w Indonezji, gdy nawiedził nas kryzys i w Australii, której przejechanie ciągnęło się w nieskończoność przez wiecznie psujący się samochód.
Tym razem chcieliśmy by było inaczej. Przecież to jedyny moment w naszym życiu, kiedy nie musimy się spieszyć, więc czemu by z tego nie skorzystać?! Wiedzieliśmy, że już sam pomysł podróży motocyklem nas spowolni, nie możemy przecież pokonać 5000 km w 3 dni, tak jak to zrobiliśmy przemierzając Rosję koleją transsyberyjską. Na motocyklu świat ujawnia swoje prawdziwe rozmiary, nie można odwrócić się od okna i zasnąć na kilka godzin, by obudzić się w zupełnie innej rzeczywistości. Każdy kilometr czuje się bardziej, niż w samochodzie i choć czasami jest to niewygodne, a nawet uciążliwe, właśnie z tego powodu podróż motocyklem jest tak satysfakcjonująca. Na własnej skórze można poczuć jak zima przechodzi w lato, a pustynia zamienia się w tropiki, jak deszcz wstrzymuje od jazdy, a potem słońce daje zielone światło, by ruszać dalej. Wielokrotnie też, motocykl prowadzi w zupełnie nieoczekiwane miejsca. Takie których inaczej byśmy nie odkryli. Takie jak Santiago.
Zatrzymaliśmy się tam przypadkiem, w drodze z Mazatlan do Guadalajary. Zaczęło robić się ciemno, więc szybko musieliśmy znaleźć miejsce na nocleg. Otworzyliśmy mapę i wybraliśmy pierwszą, większą kropkę na naszej trasie. Padło na Santiago i choć mieliśmy spędzić tam tylko jedną noc, zostaliśmy znacznie dłużej. Coś nas urzekło w tym niepozornym miasteczku. Może jego ładna, kolonialna zabudowa i brukowane uliczki, a może przemili mieszkańcy, którzy rzadko widują turystów. Z jakiegoś powodu poczuliśmy się tam dobrze i postanowiliśmy zostać.
Każdy potrzebuje czasem trochę rutyny, więc zaczęliśmy ją sobie w Santiago tworzyć. Codziennie rano odwiedzaliśmy stoisko ze świeżymi owocami, gdzie za $2 kupowaliśmy zdrowe śniadanie z jogurtem i granolą. Popołudniami chodziliśmy na zocalo – główny plac miasteczka, pogawędzić z czyścicielami butów i Indiankami sprzedającymi lokalne rękodzieło. Potem wiernie, każdego wieczoru, wracaliśmy do tej samej budki z tacosami, by bez umiaru jeść meksykańskie specjały w najlepszym wydaniu. I choć obżarstwo to grzech, nie mogliśmy obejść się bez ostatniego punktu programu: najlepszych na świecie churros.
W ciągu dnia odwiedzaliśmy wioski wokół Santiago i rozlewiska pełne wodnych ptaków. Raz popłynęliśmy na małą wysepkę Mexcaltitan, na której według legendy narodziła się cywilizacja Azteków, a która jest po prostu przyjemną wioską z kilkoma piaszczystymi ulicami i tonami przepysznych krewetek. Innego dnia, wyprawiliśmy się dalej, do San Blas – serfingowej mekki, by spróbować nowego sportu. Marcin się zakochał i od razu zadeklarował przeprowadzkę do Australii, u mnie natomiast skończyło się na przeczyszczeniu litrami wody morskiej, której napiłam się walcząc z falami. Mogliśmy zostać na plaży na noc, ale woleliśmy wrócić na jeszcze jeden dzień do znanych, uśmiechniętych twarzy Santiago.
To było nasze pierwsze typowo meksykańskie miasteczko, z typowo meksykańską kulturą. Może właśnie dlatego je tak polubiliśmy, bo było dla nas nowe i autentyczne. Takie nasze, własne miejsce na końcu świata, których jestem pewna, znajdziemy w tej podróży jeszcze mnóstwo.
Więcej zdjęć z Santiago i okolic w galerii:
Santiago Ixcuintla i okolice 24-27.04.2014 |
A, takie tam miasteczko.Taki tam krokoldylek (aligator? zoolodzy, przepraszam), taka tam zwyczajna soczysta zieleń, obezwładniający błękit nieba i domki na wodzie. Oj tam, zwyczajne miasteczko, nic dziwnego, że nawet miejscowi nie znają
Mogłabym w takim zwyczajnym miasteczku zostać nawet i kilka miesięcy:)
To akurat okolice Santiago, ale to prawda są piękne A krokodylek to z San Blas – całkiem znanego miejsca, choć zupełnie z innego powodu.