Złe dobrego początki, czyli nasze pierwsze mile na motocyklu

pacific

Jedziemy prawą stroną kilkupasmowej autostrady. Wszyscy nas wyprzedzają, a jednak mam wrażenie, że pędzimy jak szaleni. Silne uderzenia wiatru potęgują mijające nas ciężarówki, jest zimno, kość ogonowa zaczyna powoli doskwierać, a stawy kolanowe już od dawna wołają o pomstę do nieba. Wychylam się do boku, by skontrolować drogę przed nami, nerwowym wzrokiem śledzę wyprzedzające nas pojazdy, a cykl kończę rzutem oka na bagaże. A potem od nowa: przód, bok, tył, przód, bok, tył. Po głowie plączą mi się niepokojące myśli: Czy te samochody nie są przypadkiem zbyt blisko? Chwila, czy bagaże nadal są tam gdzie powinny? A co jak się odczepią? I dlaczego jest tak cholernie zimno?! WRÓĆ: dlaczego właściwie zdecydowaliśmy się podróżować na motocyklu?

Dwa dni wcześniej…

Kupienie i wyposażenie motocykla w Los Angeles zajęło nam tydzień. Mieliśmy też wystarczająco czasu, by pobieżnie zwiedzić miasto i kilka dobrych muzeów, ale gdy wreszcie zaczęliśmy się zadomawiać nadszedł czas by ruszyć w drogę.

Wyjazd: podejście I

 

Pakowanie to miała być bułka z masłem – mieliśmy już wszystko przygotowane i przećwiczone. Dwie sakwy, dwa plecaki w tym jeden pusty i mały plecak ze sprzętem. Niby prosta sprawa, ale potem doszły jeszcze narzędzia, zapasowe części, jedzenie i nagle pojawił się problem. Pakowanie, układanie, przekładanie, wreszcie przepakowywanie tego wszystkiego zajęło nam kilka godzin, a efekt z łatwością mógłby się równać z najwymyślniejszym załadunkiem azjatyckiego skutera. Z tyłu – piramida plecaków, z przodu – Marcin z małym plecakiem na klacie (maly = 10 kilo sprzętu), a po środku – ta ledwie widoczna szparka, w którą mam się zmieścić JA!

Możliwe, niemożliwe? Cuda się zdarzają, a po tych wszystkich godzinach spędzonych na pakowaniu, to było nam w zasadzie wszystko jedno. Tył trzyma się kupy, ja się zmieściłam, choć Marcin siedzi na baku, i jeszcze ten przeklęty plecak, który zasłania tablicę rozdzielczą. Ruszamy! Ja jestem ściśnięta tak, że nie mogę się poruszyć, a Marcin po 5-ciu minutach zaczyna narzekać na ból pleców. Ludzie na ulicy się z nas śmieją, my się śmiejemy z własnej głupoty, a po 10 kilometrach robimy nawrót o 180 stopni i z podkulonym ogonem wracamy do „domu”.

Wracamy do naszego rozbawionego całą sytuacją hosta na kolejną noc pod jego dachem. Rozpakowujemy godną pożałowania piramidę, wyrzucamy wszystko na podłogę i podejmujemy męską decyzję: bierzemy tylko rzeczy niezbędne, a reszta wraca do Polski. Łzy się leją nad wygodnymi, lekkimi butami, nad letnimi sukienkami, przewiewnymi koszulami i w ogóle wszystkim co ładne. Teraz będziemy chodzić tylko w naszych kosmicznych kostiumach Modeki, a reszta jedzie do Polski. Łącznie z plecakiem uzbierało sie tego prawie 10 kilo.la-2

Wyjazd: podejście II

 

Kolejnego dnia poszło nam już znacznie lepiej. Ubrania, materace i jedzenie upchnęliśmy w nasze boczne sakwy Crosso, do Marcina plecaka wrzuciliśmy sprzęt kempingowy, a do małego plecaka to co najcenniejsze: aparat i komputer. Piramidka się z tego stworzyła niczego sobie, ale z pewnością bardziej stabilna niż za pierwszym razem. Sami zajęliśmy też całkiem wygodne pozycje, więc tym razem ostatecznie pożegnaliśmy się z naszym indyjskim gospodarzem i ruszyliśmy na Drogę Stanową nr 1 z Los Angeles do San Francisco – prawie 750 km wzdłuż jednej z najpiękniejszych linii brzegowych świata.

pacific-2

Pierwsze mile: z Los Angeles do San Francisco

 

Wracamy do punktu wyjścia. Miała być jedna z najbardziej malowniczych dróg świata, bryza we włosach, klify opadające stromo do oceanu, a jest… no własnie: autostrada, wiatr, świszczące ciężarówki i te wszystkie myśli w mojej głowie: Ale właściwie to po co? To ma być przyjemne? A mamusia mówiła: kupcie samochód…

Na tym jednak koniec narzekania. Nie usłyszycie z moich ust ani jednego, złego słowa. Pierwsze mile, pierwsze dni, pierwsze śliwki robaczywki, a potem było już tylko lepiej. Z trzech pasów zrobił się jeden, ciężarówki obrały inną trasę, a my faktycznie zaczęliśmy jechać wybrzeżem Pacyfiku. Droga z każdym kolejnym zakrętem robiła się coraz bardziej malownicza, klify stawały się coraz wyższe, a przyjemna bryza owiewała nasze twarze. Kilka razy udało nam się zauważyć wieloryby wracające z młodymi z Półwyspu Kalifornijskiego na mroźną Alaskę, obserwowaliśmy też słonie morskie wylegujące się na piaszczystych plażach i całą masę ptaków żyjących na wybrzeżu.

Wschody i zachody słońca, mgła zalegająca pod klifami, pusta droga wijąca się wśród wzgórz – choć nadal nie na pełnym luzie, zaczęliśmy dostrzegać piękno podróży motocyklem. Ale czy motor jest lepszy od samochodu? Uświadomienie sobie wszystkich zalet zajmie mi trochę czasu i pewnie wtedy o tym napiszę, ale w tym momencie czuje się już całkiem dobrze. Nie szukam już rowerzystów pedałujących pod górkę, by pocieszyć się, że ktoś ma gorzej. Nie patrzę nerwowo na boki i nie sprawdzam co chwilę bagaży. Teraz wsiadam na tylne siedzenie, zamykam oczy i daje się prowadzić. Oj tak! Jest pięknie!pacific-1pacific-6pacific-8pacific-4pacific-3pacific-5pacific-7pacific-10pacific-11

Więcej zdjęć z naszych pierwszych mil wybrzeżem Pacyfiku w galerii:

Wybrzeże Pacyfiku (z L.A do S.F.) 06-08.03.2014

12 Responses to “Złe dobrego początki, czyli nasze pierwsze mile na motocyklu”

  1. Czytając to nabralam ochoty na podróż motorem. Trzeba będzie kiedyś się odważyc :)

  2. Karolona pisze:

    Widoki fenomenalne.

  3. Bycie plecaczkiem jest w dechę :) U nas bezwzględny kompromis w zakresie miejsc na moto-mąż nie wyobraża sobie mieć mnie za kierowcę a ja Jego za pasażera 😉 Lewa w górę, szerokości!!

  4. Państwo Podróżni pisze:

    no nic trza będzie do Azji motorem ruszyć przed przeprowadzką do Perth 😉

  5. Miniomki pisze:

    Zazdroszczę odwagi! Też bym tak chciała, ale na razie zadowalam się samochodem – tzw. trudne początki :) Mam nadzieję, ze kiedyś spotkamy się w jakimś malowniczym zakątku świata i będę Wam mogła opowiedzieć, jak bardzo mnie zainspirowaliście!

  6. Kateeland pisze:

    Piękne widoki! Domyślam się, że podróż motocyklem musi być niezwykłym przeżyciem z nutką adrenaliny.

    Szerokiej drogi :-)

  7. Marzena pisze:

    Dla mnie podróż motocyklem należała do jednych z najgorszych. Właśnie przez motocykl.
    Nie jestem straszną księżniczką. Wcześniej jeździłam po Europie autostopem, spałam na dziko w namiocie (i bez), na stacjach benzynowych (i ich toaletach), czasem trzeba było maszerować z plecakiem kilka-kilkanaście kilometrów, przebiegać autostradę lub przechodzić ją „pod” w błotku w przejściu dla zwierząt. I każdą z tych wycieczek wspominam z dużym sentymentem i tęsknotą i pragnieniem by znów się szlajać.

    Co do motocyklu, spróbowałam raz i raczej to był ostatni raz. Wycieczka była krótka tygodniowa z Wrocławia do Chorwacji. Nigdy nie miałam ze sobą tak mało rzeczy (a normalnie pakuje się w plecak 60 litrowy, przy czym 20l zajmuje picie i jedzenie). Na początku trasy towarzyszył nam wiatr, który próbował nas zepchnąć z drogi. Byłam pasażerem i droga dość szybko zaczęła mi się nudzić. Zasnęłam kilka razy, nawet przy dużej prędkości. Za każdym razem budząc się bliska zawału, bo jednak bezpieczne to nie było :/ W drodze powrotnej złapała nas gigantyczny deszcz, ciuchy motocyklowe (ale nie z najwyższej półki) dość szybko zaczęły przeciekać, a co gorsza mało co było widać. Musieliśmy zjechać z autostrady i przeczekać deszcz. Spieszyliśmy się na ważne zajęcia, więc następnego dnia nadganialiśmy kilometry i ścigaliśmy się z deszczem, żeby nie utknąć w jakichś Czechach. W Beskidach było mgliście (znów nic nie było widać przez kaski) i mroźno (nawet przy mniejszych prędkościach miało się uczucie, że się zamarza). Po ostatnim dniu plecy (jestem po operacji kręgosłupa) bolały mnie przez tydzień.

    Komentarz być może zbyt marudzący 😉 ale każdą inną formę podróży wolę 100x bardziej niż motocykl. Jak wiadomo ludzie są różni i każdy lubi co innego 😀 więc proszę się nie oburzać.

    • paczkiwpodrozy pisze:

      Jasne Marzena! Motocykl nie jest dla każdego! Mnie samej bardzo długo zajęło przekonanie się do tego sposobu podróżowania. Jednak z tego co piszesz mieliście bardzo słabą pogodę i mało czasu, a na motocyklu to dwie najważniejsze rzeczy. Może kiedyś jeszcze dasz motocyklom drugą szansę, może sama poprowadzisz i bardziej Ci się spodoba! Zresztą… nie ważne jak, ważne żeby podróżowanie sprawiało przyjemność! Każdy ma swój sposób :)

  8. Piotrek pisze:

    Mam takie pytanie… Ponieważ też się właśnie szykujemy do podróży po świecie, chciał bym się dowiedzieć jak się wam jechało motocyklem posiadającym 44KM we dwójkę i to z olbrzymią ilością bagażu? Sam jeździłem kiedyś Hondą Transalp 600 (50KM) a teraz jeżdżę Yamahą FZS 1000 (143KM) i muszę powiedzieć że 44KM DR-ki trochę mnie przeraża. Ile wam palił motocykl podczas podroży? Czy mając podjąć znów decyzje o zakupie motocykle wybrali byście ten sam model czy może jakiś inny?

    • paczkiwpodrozy pisze:

      Hej! No wiesz, my nie jesteśmy ekspertami jeśli chodzi o motocykle (jak wynika z powyższego postu). Nigdy nie mieliśmy większego motoru i raczej jesteśmy zwolennikami mniejszych silników. Gdybyśmy jeździli w pojedynkę, zainwestowalibyśmy raczej w 400 lub 250. Dla nas dwójki ta 650 jest wystarczająca, bo sama w sobie jest bardzo lekka (150kg), więc jak dodamy dwie osoby i bagaże to nadal ma wystarczająco mocy by nas pociągnąć. Nie wiemy jak to się sprawdza przy cięższych motocyklach. I nigdy nie wybralibyśmy innego modelu! Ten jest niezawodny, przejechaliśmy już 20 000 mil i ani razu się nie zepsuł, sprawdza się we każdych warunkach i właśnie dlatego że jest tak mały, wjedzie wszędzie!

Odpowiedz na „MiniomkiAnuluj pisanie odpowiedzi