*** UWAGA! Miesiąc temu na Filipinach padł nam twardy dysk w laptopie i straciliśmy połowę zdjęć z naszej podróży po Laosie. Z motocyklowej wycieczki po Laosie Centralnym ocalalo jedynie kilka zdjęć z pierwszego dnia, naszej 4-dniowej wyprawy. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić, podzielenia się z Wami naszymi perypetiami, bo to jedna z zabawniejszych historii jakie nam się przytrafiły w podróży.
Plan na Laos jest prosty: wjedziemy od południa, wypoczniemy kilka dni na 4000 wysp na Mekongu, a w pierwszej większej miejscowości kupimy motory, którymi dojedziemy na północ kraju i w Vientiane sprzedamy je takim samym zapaleńcom jak my, którzy chcieliby przejechać Laos w odwrotnym kierunku. Przymierzaliśmy się do tego pomysłu już w Wietnamie, ale wtedy nie byliśmy jeszcze gotowi. Teraz jest właściwy czas!
Jak się okazało, czas może i był właściwy, tak jak i chęci, niestety zabrakło sprzętu. Kupienie motoru w Wietnamie to pestka. Za 350$ można kupić używaną Hondę Wind w Hanoi, a potem sprzedać ją z niewielką lub żadną stratą w Sajgonie. W Laosie, a przynajmniej na południu, handel używanym sprzętem praktycznie nie istnieje. Jeśli ktoś ma szczęście, to trafi na zbłąkanego turystę chcącego sprzedać motor, ale zdecydowanie większe prawdopodobieństwo ma się w stolicy. My takiego szczęścia nie mieliśmy, nie wygraliśmy też na loterii, więc cena 1200$ za nowy motor nie do końca nas urządzała. Plan się spalił, ale zapał nie wygasł, więc postanowiliśmy wypożyczać skutery wszędzie, gdzie tylko będzie to możliwe.
Ledwie zsiedliśmy z naszych niezawodnych Hond i od razu pożałowaliśmy, że nie mamy ich na własność. Pokonanie 300 km z Pakse do Thakhek lokalnym transportem zajęło nam, zamiast planowanych 6 godzin, godzin 12. Autobus wlókł się niemiłosiernie, ale na to byliśmy przygotowani. (w końcu jesteśmy w Laosie – jednym z 20 najbiedniejszych krajów świata). Najgorsze było to, że właściwie więcej stał niż jechał. Na poboczu zatrzymywał się na chwilę przynajmniej raz na 15 minut, podobnie w każdej wiosce. Gdy dotarliśmy do jedynego większego miasta na trasie – Savannakhet, autobus stał na stacji ponad godzinę. Nasza frustracja sięgnęła zenitu, gdy zatrzymaliśmy się na zwykłym rozdrożu na kolejną godzinę i nikt nie był nam w stanie powiedzieć co się dzieje i kiedy ruszymy. Kierowca nagle nie znał ani słowa po angielsku, a inni pasażerowie patrzyli na nas z zaciekawieniem, uśmiechając się drwiąco pod nosem. Dotarliśmy do miasta już po zmroku, a kierowca tuk-tuka na starcie rzucił nam 10-cio krotnie wyższą cenę za dojazd do miasta, niż standardowa. Ten dzień nie mógł wróżyć niczego dobrego.
Pokaż LAOS CENTRALNY na większej mapie
Następnego dnia z samego rana wyruszyliśmy na poszukiwanie motorów. W całym Thakhek znaleźliśmy tylko jedno miejsce, gdzie wypożyczano Hondy, zamiast awaryjnych „chińczyków”. Były co prawda nieco zużyte, ale mając do wyboru nowe „chińczyki” i stare Hondy, bez namysłu wybraliśmy te drugie. Na pierwszy rzut oka mój motocykl wydawał się gorszy: zepsuty prędkościomierz, mikroskopijne lusterka, z których jedno bezużytecznie obraca się wokół własnej osi, hamulec blokujący tylne koło, klakson wydający jedynie cichy pisk. Marcin miał z pozoru więcej szczęścia, ale pozory skończyły się tak szybko, jak tylko wyjechaliśmy w trasę. Tym razem to on był gwiazdą wieczoru.
Ruszamy dość późno, jest już po 14:00. Do pokonania mamy 130 km, większość po dobrej, asfaltowej drodze. Na sprawnych motocyklach, przejechalibyśmy ten odcinek w trzy, cztery godziny, ale w Azji rzadko można cokolwiek zaplanować. Najpierw okazuje się, że możemy jechać maksymalnie 50 km/h. Przy większej prędkości motor Marcina zaczyna wydawać niepokojące dźwięki, a kierownica wpada w szaleńcze drgawki. Jedziemy więc powoli, przesiąkając atmosferą pól ryżowych i wyrastających z nich wapiennych skał. Krajobraz jest przepiękny, więc po co się spieszyć? Marcin jedzie za mną. W pewnym momencie znika za zakrętem i tracę go z oczu. Coś się stało. Wracam się kilkaset metrów i widzę go klęczącego przy motorze. – Łańcuch się zerwał. – oznajmia spokojnie. – Nawet nie wiedziałam, że w motorze można zerwać łańcuch. – odpowiadam zdziwiona, ale od razu ruszam do najbliższej wioski po pomoc. Na szczęście nie jest daleko, zaledwie kilkaset metrów za kolejnym zakrętem. Wyjaśniam mechanikowi co się stało i już po chwili widzę na horyzoncie Marcina pchającego swoją maszynę. Po pół godzinie łańcuch jest z powrotem w całości i możemy jechać dalej. Na szczęście dla nas, skuter to podstawowy środek transportu w Laosie, wiec można go naprawić, w każdej, nawet najmniejszej, wiosce.
Dalej idzie jak z płatka. Mijamy zjazd na granicę z Wietnamem, potem kończy się asfalt i wpadamy na szutry. Do miasteczka, w którym nocujemy pozostało już tylko dziesięć kilometrów. Słońce chyli się ku zachodowi, większość krajobrazu przykrył już szary cień. Pędzimy, szczęśliwi, że dotrzemy na miejsce przed zmrokiem. Wtedy właśnie Marcin łapie gumę. Zwalniamy do 5-10 km/h, tylnie koło wariuje na każdym, najmniejszym wyboju. Czasami udaje się jechać, czasami trzeba skuter prowadzić. Ostatnią wioskę zostawiliśmy za sobą jakieś dziesięć kilometrów temu, tyle samo pozostało do naszego hotelu. Po lewej stronie strzegą nas wapienne wzgórza, po prawej rozlewiska, które zabiły wszystkie drzewa i całą roślinność, a ludzi zmusiły do przesiedlenia. Na drodze żywego ducha. Kiedy robi się już zupełnie ciemno, podejmujemy decyzję, że należy szukać pomocy. Marcin niech wlecze się te swoje pięć na godzinę, a ja pojadę do hotelu i może uda się go jakoś sholować.
Ostatnie kilometry pokonuję całkiem sama, w kompletnych ciemnościach. Komary przyciągane światłem reflektorów rozbijają się o szybkę motoru i moje ciało. Muszki wpadają do oczu, ćmy boleśnie rozbijają się o dekolt lub plączą się we włosy – prawdziwa zmora jazdy po zmroku. Po kilku minutach mijam jakąś wioskę, ale jeszcze nie jestem na miejscu. W kolejnej zaczynam się już denerwować, szukam jakiegoś znaku, kierunkowskazu – nadal nic. Zapytani o drogę ludzie, każą jechać dalej. Na końcu wioski widzę wreszcie znak na hotel, skręcam w boczna drogę i docieram do niewielkiego skupiska bungalowów. Biorę pierwszy z brzegu i czekam na właściciela. Przyjeżdża po kilku minutach i od razu pakujemy się na ciężarówkę. W połowie drogi widzimy jakiegoś zagubionego motocyklistę, pytającego o drogę. To Marcin. W pierwszej wiosce udało mu się znaleźć mechanika, który zreperował dziurę. Po części szczęśliwa, po części zawstydzona, że fatygowałam właściciela na darmo, proszę by zawrócił. Jedziemy bardzo wolno, a Marcin, walcząc z insektami, podąża za nami. Gdy jesteśmy już bardzo blisko tracimy go z oczu. Czekamy minutę, dwie, po raz kolejny mam wyrzuty sumienia, że marnotrawię jego czas. Proszę go więc, by jechał, a sama zostaje na rozdrożu, z latarką w ręku, czekając na mojego męża. Cofam się za zakręt i wreszcie widzę go… znowu pchającego motocykl. Czyżby kolejna guma? To chyba trochę zbyt dużo pecha, jak na jeden raz. Pytam o co chodzi. – Benzyna się skończyła. – w jego glosie czuję nutkę zażenowania. W każdym innym wypadku moja reakcja byłaby wybuchowa, ale tym razem po prostu zaczynam się śmiać. Cóż innego można zrobić po tak długim i pechowym dniu?
Wspólnie pchamy motor na dziedziniec hotelu, ku uciesze personelu, doskonale znającego już całą naszą historię. Następnego dnia rano właściciel uświadamia nas, że nasze motory to nie żadne Hondy, a po prostu stare, zdezelowane „chińczyki” z poprzyklejanymi naklejkami z napisem „Honda” w kilku miejscach.
A co do reszty wycieczki, to obyło się bez większych przygód. Zobaczyliśmy więcej jaskiń, niż przez całe swoje dotychczasowe życie, w tym ogromną, przecinającą górę na wylot, jaskinię Konglor. Mój osobisty sukces to przejechanie 80-ciu kilometrów, naprawdę wymagających szutrów, bez żadnej wywrotki. Za to zakwasy na rekach i plecach, przypominały mi o tym fragmencie trasy jeszcze przez kilka dobrych dni. No i przetrwaliśmy całe cztery dni bez internetu! Najważniejsze jest jednak to, że znaleźliśmy swój własny rytm podróżowania po Laosie i pokochaliśmy go bez reszty!
Nieźle się ubawiłam przy tym wpisie! Uściski dla Pana Marcina!
Przypomniały mi się stare czasy:):):) Trzymajcie się!!! Kiedy w OZ się widzimy?
Trasa sie wydluza i wydluza… ale miejmy nadzieje przed lipcem