Czy magia istnieje?
W Polsce nigdy się nad tym nawet nie zastanawialiśmy. Wiadomo przecież, że Babę Jagę wymyślono, by straszyć niegrzeczne dzieci, które nie chcą myć zębów przed snem.
Ale potem pojechaliśmy do Azji, drogę umilając sobie lekturą „Powiedział mi wróżbita” Terzaniego i zaczęliśmy się zastanawiać: A co jeśli magia istnieje naprawdę? Przecież przynajmniej połowa populacji naszego globu w to wierzy! Czy to, że NAUKA i ROZWÓJ naszej cywilizacji całkowicie wyparły magię z naszego życia, oznacza że jej nie ma? A może staliśmy się po prostu zbyt ograniczeni, by ją dostrzec?!
Chociaż, własciwie to nie… Magia to bzdura i zabobon. Jesteśmy pewni.
Na targ Sonora poszliśmy więc z czystej ciekawości. Chcieliśmy zobaczyć jak lokalny folklor współistnieje z nowoczesną i kosmopolityczna twarzą meksykańskiej stolicy. Jak twór, tak nierealny, jakim jest targ czarnej magii, potrafił wpasować się w krajobraz szklanych biurowców i trzypasmowych autostrad.
Magię niełatwo jednak znaleźć. Ta część targu jest dobrze ukryta, za publicznymi toaletami w samym rogu ogromnej, handlowej hali. To tylko kilka ciemnych alejek, relatywnie ciasnych i pustych w porównaniu z resztą ruchliwego targu. Największa jest część zielarska – stosy suszonych ziół piętrzą się od ziemi, aż pod sufit, wydając intensywną woń. Ziół są setki rodzajów, na każdą dolegliwość i zapewne do każdej, znanej mikstury, ale my byliśmy w stanie rozpoznać jedynie rumianek. Reszta straganów to swoisty miks wszystkiego co może być potrzebne współczesnej czarownicy i tego, po co przyjdzie statystyczny señor lub señora. Są talizmany przynoszące szczęście i chroniące od złego, są figurki Santa Muerte – Świętej Śmierci i Jesusa Malverde – patrona narkotrafikantów, są suszone zwierzęta: nietoperze, ptaki, pancerniki i wreszcie: są dziesiątki buteleczek z eliksirami we wszystkich kolorach tęczy, które dają szczęście, miłość, zdrowie, pieniądze lub wszystko na raz (w zależności od ceny).
Que buscan? Czego szukacie? Jak mogę Wam pomóc? Pragniecie miłości, pracy, zemsty? – pytali nas lokalni sprzedawcy, gdy przeciskaliśmy się alejkami, robiąc zdjęcia i uważnie wszystko obserwując. Ale my nie szukaliśmy niczego konkretnego, a w magię nie wierzymy, więc zawsze odpowiadaliśmy: Gracias. Dziękujemy. Tylko oglądamy. I wtedy natknęliśmy się na tę piękną, olbrzymią figurę Santa Muerte, którą koniecznie chciałam sfotografować. Lecz, gdy tylko wyjęłam aparat, ze sklepu wynurzyła się sprzedawczyni z naburmuszoną miną i poinstruowała mnie, że zdjęć robić nie można. Posłusznie odłożyłam sprzęt, ale Marcin, jak zawsze nieugięty, próbował namówić ją na to jedno, jedyne zdjęcie. Nie udało się – to mało powiedziane. Baba pogoniła nas poirytowana, przeklinając coś po hiszpańsku, ale nie zbiło to nas z tropu, bo i tak mieliśmy już wychodzić. Bardziej nas to nawet rozbawiło i żartowaliśmy, że pewnie to bruja (hiszp. wiedźma) była i rzuciła na nas zły urok.
Nazajutrz żartowaliśmy już jakby trochę mniej, prawdę mówiąc w ogóle nie było nam do śmiechu. Wierzcie lub nie, ale to był najbardziej pechowy dzień naszej podróży. I nie był to jakiś pojedynczy incydent. Nie, wszystko na raz zaczęło się walić. No może nie wszystko, to lekka przesada, ale połowa – ta za którą odpowiedzialny jest Marcin. Finanse, motocykl, elektronika, wszystko czym on się zajmuje, poszło w niewłaściwym kierunku. Problemy zdawały się ciągnąć i nierozwiązywać, a raz na kilka dni dochodziło coś nowego, nieprzewidywanego, złego. Totalny pech. Na wielu płaszczyznach.
Po tygodniu zaczęliśmy zastanawiać się, czy nie poddać Marcina oczyszczającej kuracji surowym jajem, bardzo skutecznej przy usuwaniu pecha, złych uroków, jak i szeregu innych dolegliwości ciała i duszy. Pewnie w końcu byśmy to zrobili, nie ważne jak głupio by to nie brzmiało, ale wtedy stało się coś dziwnego. W San Cristobal poznaliśmy kostarykańską buddystkę – Martę, która po krótkiej wymianie imion i kilku uprzejmości, nie wiedzieć z jakiego powodu, podarowała Marcinowi czerwoną, sznurkową bransoletkę od swojego guru w Tybecie. Będzie Cię chroniła od złego – powiedziała. Nie wiem czemu nie dała jej mnie i czemu w ogóle mu ją dała. Czyżby wyglądał na potrzebującego pomocy?
W miasteczku spędziliśmy sporo czasu zmęczeni niepowodzeniami i ciągłym przemieszczaniem się, więc z czasem wszystko wrociło do normy. Straty które ponieśliśmy wcześniej, zaczęły się zwracać i było jakby lepiej, ale pech nie odpuszczał. Widocznie moc uroku jest silniejsza od mocy bransoletki, ale nie mamy wątpliwości że ochrona działa – pech jest mniejszy. Zastanawiamy się tylko, jaki zasięg może mieć magia wiedźmy ze stolicy Meksyku? Miejmy nadzieję, że nie dalej niż do meksykańskiej granicy, bo w przeciwnym razie, będziemy musieli znowu rozważyć kurację jajem!
Zły urok vs buddyjska bransoletka – lista strat i zysków:
Roztrzaskany (przez Marcina) sprzęt elektroniczny / trafia do nas naprawiony pocztą – działający, nie skradziony.
Zostawione (przez Marcina) na ganku domu naszego hosta w Oaxaca narzędzia do motocykla / lądują u nas za sprawą motocyklisty poznanego w USA.
Zalany (przez huragan) paszport Marcina / okazuje się wystarczająco wyraźny, by wpuszczono nas do Belize.
Uszkodzona część motocykla (przez mechanika lub Marcina – wersje się różnią) / zostaje za darmo naprawiona w salonie Suzuki.
Bolesne użądlenie (Marcina) w plecy przez pszczołę podczas jazdy / nie powoduje że rozbijamy się na środku meksykańskiej autostrady, za to pszczoła ginie (to zysk, tak dla jasności).
Przetrącone trzy palce (Marcina) przy starciu z wirującym wentylatorem / są tylko mocno poharatane, a nie złamane.
Zrzucony ze schodów (przez Marcina) plecak z całym sprzętem elektronicznym / przetrwał upadek, podobnie jak aparat i laptop, tylko filtr polaryzacyjny nie przetrwał – co za strata.
Więcej zdjęć z meksykańskich targów i nie tylko znajdziesz w galerii:
Miasto Meksyk 14-17.05.2014 |
Dobra, przyznaję- przeszły mnie dreszcze jak to czytałam! Szkoda, że koniec końców nie udało Wam się zrobić zdjęcia tej figurki, byłoby wiadomo czego się wystrzegać (a przynajmniej unikać jej właścicielki).
Moja babcia nie przejmuje się tymi, co mówią, że uroku nie można rzucić i za każdym razem, jak się źle czuję, to pyta mnie, czy mi się ktoś „nie przyjrzał” 😉 Co więcej dla świętego spokoju zdejmujemy urok: zdejmuję t-shirta i zakładam go na lewą stronę, myję twarz zimną wodą, kręcę się wokół własnej osi przez lewe ramię i zakładam t-shirt już na dobrą stronę. Można się śmiać i nie wierzyć, ale działa 😀
Aha
Na studiach pisałem pracę zaliczeniową z czarnej i białej magii oraz otwarcia wiru. Wierzę, że można rzucić urok i wierzę, że to działa
„Licho nie śpi”!
Dwoje poważnie tak sie robi ? Ale to zaraz po tym jak złe sie czujesz czy cos złego sie dzieje czy jesli ogólnie tak sie zrobi to te wcześniejsze złe rzeczy odejdą ? Cos sie mowi przy tym ?
To ze mozna wzrokiem zauroczyć to wiem niektórzy nie świadomi nawet ze maja ” złe oczy ” . Dlatego dla małych dzieci po urodzeniu zakladalo sie cos czerwonego wstazke frotke od włosów na rączkę zeby żadna z osob nie zachwalila dziecka itd. Kiedys sporo było przypadków ze sąsiadka była zachwalala a dziecko pozniej płakalo jak oparzone ze nie mozna było uspokoic czy chorowalo
Niesamowite! Przejrzałam pobieżnie zdjęcia w poście i myślę sobie, że tak ładnie, kolorowo. Ale potem przeczytałam treść i aż włos się jeży !
nasze babcie wierzyły w złe uroki… i chyba coś w tym jest mimo wszystko
O ile do medycymy naturalnej przekonujemy się w Azji coraz bardziej, to jednak do magii na filipińskiej prowincji nie możemy się przekonać, mimo, że z usług najrózniejszej maści wróżek, szmanów i czarowników korzystało wielu naszych znajomych i byli zadowoleni. Wiele wysp słynie z magicznych paraktykierów, asuangów, wampirów, wak-waków i nawiedzonych uzdrowicieli, ale nam jakoś w kierunku tych tematów zawsze nie po drodzie. Moze to błąd?
Pozdro http://poluzujtamgdzieciecisnie.blogspot.com/
No ja tez sie tak smialam z magii i targu czarownic w La Paz. Do czasu… Kupilam sobie tam malego kondorka, niby na szczescie w podrozy. Dala mi go z obrazona mina sprzedawczyni (chcac go kupic oderwalam ja od jakiegos zajecia…). Dzien pozniej pojechalismy na trekking w Andy niezbyt uczeszczanym szlakiem Reknokwisty. Najpierw ja sie pochorowalam (drugiego dnia) – 40 stopni goraczki, kaszel… Opcje: calodniowy powrot przez przelecz 4900m (gdzie ja z wysokoscia jestesmy na bakier) lub dalsza droga: 1,5 dnia. Oczywiscie wybralismy opcje dluzsza i latwiejsza (teoretycznie..) tyle, ze potem zgubilismy szlak i nie moglismy go znalezc… Zamiast planowanych 2.5 dnia spedzilismy w gorach 5 dni, zylismy na resztkach jedzenia, Albin tez sie pochorowal, a ja w koncu ze zloscia wyrzucilam kondorka, a po paru minutach znalezlismy nasz szlak… i jak tu nie wierzyc w magie? A jakbyscie chcieli to cala relacje z tego trekkingu znajdziecie tutaj: http://poriomaniacy.blogspot.co.uk/2013/09/zgubieni-w-gorach-kordyliera-krolewska.html