Co sprawia, że jedne miejsca lubimy bardziej, a inne mniej? Ludzie, atrakcje, zabytki, piękno przyrody? Podróżując odkryliśmy, że w naszym przypadku jest to właściwa kombinacja kilku prostych, ale niezbędnych elementów, które nas uszczęśliwiają.
Po pierwsze: fajne miejsce do spania – a fajne, nie zawsze musi oznaczać wygodne i drogie. Może być to namiot na pięknej polanie, materac u gościnnego lokalesa, ale zdaża się że i wygodne łóżko w klimatycznym hotelu.
Po drugie: smaczne jedzenie. – choćby jedna knajpka, która sprawi, że z radością będziemy wracać na codzienne posiłki.
Po trzecie i najważniejsze: ludzie, których spotykamy – zarówno miejscowi, jak i turyści. Ciekawe opowieści, życiowe historie, fakty, które pomagają lepiej zrozumieć nam kraj, w którym przebywamy. Miłe towarzystwo do wieczornego piwka, ludzie, którch fascynuje to co nas i którzy przeżyli to co my przeżywamy.
Z doświadczenia wiemy, ze jeśli jakieś miejsce spełnia te trzy warunki, to nie ważne czy za rogiem znajduje się cud świata wpisany na listę UNESCO, czy jest to wiocha zabita dechami, czujemy się tam świetnie i chcemy zostać jak najdłużej.
W Birmie takim miejscem okazało się Nyaungshwe – turystyczne centrum nad jeziorem Inle, które szybko stało się naszą ulubioną miejscówką w kraju. Niektórych może to zdziwić, bo prawdpodobnie jest to najbardziej turystyczny punkt w całej Birmie, ale ciąg przypadków sprawił, że nasz pobyt w Nyaungshwe potoczył się zupełnie inaczej niż się tego spodziewaliśmy.
Fajne miejsce do spania
Po trzech dniach trekkingu z Kalaw nie czuliśmy nóg i jedyne o czym marzyliśmy to łóżko i ciepły prysznic. Odebraliśmy przetransportowane wcześniej bagaże z agencji i wyruszyliśmy na poszukiwanie hotelu. Kilka najtańszych, które wypisaliśmy z przewodnika było pełnych, wszystkie inne, do których zajrzeliśmy przy okazji również. Wróciliśmy zrezygnowani do agencji, a nasze zmęczone oczy wołały o pomoc. Przemiła Pani, która akurat pełniła wartę, obdzwoniła wszystkie hotele w miescie, których było 43 sztuki, a po czterdziestu trzech telefonach oznajmiła, że w żadnym nie ma wolnego miejsca. Co wiecej, następnego dnia mogliśmy liczyć jedynie na pokój od 40$ wzwyż, bo wszystkie tańsze były zarezerwowane na najbiższy tydzień. Zrezygnowani zamierzaliśmy zacząć żebrać o nocleg w recepcji, kiedy dowiedzieliśmy się, że miejscowy klasztor przyjmuje takich nieszczęśliwców jak my.
Klasztor znajdował się na głównej ulicy, zaraz za targiem po prawej stronie, idąc od strony rzeki. Powitała nas zgraja psów, a w Birmie nawet psy są milsze dla obcych, niż w innych krajach Azji. Znaleźliśmy woźnego, który zaprowadził nas do wielkiej sali – długiej na 30 metrów i prawie całkowicie pustej. Po środku spało jedynie dwóch Australijczyków, obok których rozłożono nasze materace. Przyjęto nas po królewsku: podwójny materac, miękka poduszka i dwa grube koce, żebyśmy nie musieli spać w polarze i czapce, jak na trekkingu. Woda w łazience była zimna, ale nie lodowata i przynajmniej było czysto, czego nie można powiedzieć o znacznie droższych hotelach w miasteczku.
Rozgościliśmy się szybko na naszych posłaniach i byliśmy szczęśliwi, bo przypadkiem znaleźliśmy najlepszy nocleg w mieście. Nie dość, że najtańszy, bo tylko 5000 kyatów od osoby (ok. 5 dolarów), to jeszcze czysty, ciepły, przestronny i w dobrym towarzystwie. Niestety wieść szybko się rozeszła i po trzech dniach było nas już na sali około 30-stu ludzi – w różnym wieku, różnej narodowości i koloru skóry. Zrobiło się dość tłoczno, ale w żaden sposób nie zmieniło to naszego zdania o klasztorze.
Smaczne jedzenie
Birmańska kuchnia jest dość tłusta i ciężka, można nawet powiedzieć, że ocieka olejem, dlatego zazwyczaj wybieraliśmy restauracje o profilu zbliżonym do chińskiego, które najczęściej zaskakiwały nas dobrym jedzeniem, bardzo podobnym do tego w Chinach. Ale jeśli mielibyśmy powiedzieć, gdzie próbowaliśmy najlepszego, typowo birmańskiego jedzenia, to na pewno w Nyaunshwe.
Na głównej ulicy, w jednym z budynków okalających targ, mieści się lokalna restauracja polecana w przewodniku, który wyjątkowo się nie mylił. Można zjeść tam bardzo dobre birmańskie curry z całą gamą dodatkowych dań w małych miseczkach: zupą, prażonymi orzechami, piklowanymi warzywami i pastami z chilli i soi. Wieczorami lokal jest pełen ludzi, w większości miejscowych, co jest najlepszą reklamą dla tego typu miejsca.
Z kolei z samego rana, lokalni mężczyźni chodzą na śniadanie do teahouse’ów, czyli herbaciarni. Klienci zasiadają przy niskich stoliczkach, na których przygotowane są czarki i dzbanek z zieloną herbatą. Na głębokich patelniach przed lokalem, już smażą się na głębokim oleju: wegetariańskie samosy, pierogi z wiórkami kokosowymi i moje ulubione paluchy z ciasta pączkowego. W herbaciarni na głównej ulicy, na przeciwko targu, te przekąski smakowały nam najbardziej, ale koniecznie wcześnie rano, około 7:00, kiedy wszystko jest jeszcze ciepłe i chrupiące.
Ale to nie przez te miejsca czuliśmy się w Nyaungshwe tak dobrze. Kultowa okazała się dla nas knajpka „Pancake kingdom”, która miała wszystko czego potrzebowaliśmy: klimatyczne stoliczki na zewnątrz, darmowe wi-fi, pyszne soki ze świeżych owoców i dania, przez które staliśmy się fanatykami awokado. Koniecznie trzeba spróbować uzależniającej sałatki z awokado, pomidorami i orzechami oraz guacamole z krakersami ryżowymi!
Ludzie, których spotykamy
Czas nad jeziorem Inle spędziliśmy w różnorodnym towarzystwie. Dwóch młodych Australijczyków, którzy mawiali, że do Birmy przyjeżdżają najgorzej ubrani turyści i że my do nich należymy. Choć zgadzaliśmy się nimi w pełni, to mieliśmy własną teorię dlaczego tak się dzieje. Jeden Kanadyjczyk – Greg, który potrafił być trochę zarozumiały, ale z racji swojej szerokiej wiedzy o światowej polityce i ekonomii, miał do tego niejakie prawo. Zabawne trio Holendrów – chłopak z dziewczyną, którzy oprócz bycia parą, niedługo mogli również zostać przyrodnim rodzeństwem i jego siostra na dokładkę, dzięki której wreszcie mogłam porozmawiać na typowo babskie tematy. W końcu Polak, który zalegał z wysoką gorączką na materacu w klasztorze i którego z całych sił staraliśmy się kurować.
Ci ludzie stanowili bazę naszego pobytu w Nyaungshwe. Do nich doszły rozliczne spotkania z lokalesami – jedne milsze od drugich. Pani w agencji, która obdzwoniła dla nas wszystkie hotele w mieście, przemiły Pan, który wyprał nasze ubrania za pół darmo, obsługa w „Pancake kingdom”, która po kilku dniach uśmiechała się już na nasz widok i zdradziła nam sekretny przepis na sałatkę z awokado, mężczyzna, który za darmo przewiózł nas swoją łodzią na drugą stronę rzeki i wreszcie nasz przewodnik, a zarazem kierowca łodzi, którą zwiedzaliśmy jezioro.
Te osoby sprawiły, że chodziliśmy po ulicach Nyaungshwe z uśmiechem od ucha do ucha, a po 5-ciu dniach kiedy nadszedł czas, by ruszyć dalej, zrobiliśmy to z wielkim żalem.
Więcej zdjęć znad jeziora Inle w galerii:
Jezioro Inle 21-25.01.2013 |
wspaniała podróż!
zdradźcie z jakich przewodników korzystacie planując kolejne trasy wzdłuż Azji?
internet? książka? przewodnik?
pozdrawiam
Przewodnik Lonely Planet jako baza, ze wzgledu na dużą ilość praktycznych informacji. A potem to już internet i blogi
tak myślałam właśnie ;p
te przewodniki konkretnych państw czy gruby tom Azja?
Raczej konkretnych państw, bo w tych zbiorowych są tylko główne atrakcje, a nam chodzi przede wszystkim o to co między nimi.
Zdradźcie przepis na sałatkę z awokado!!
O kurcze, tak dawno to było! Nie pamiętamy już dokładnie, ale była bardzo prosta. Dojrzałe awokado i pomidory pokrojone na duże kawałki z posiekanymi na drobno orzeszkami ziemnymi, polane jakimś olejem pysznym, który sądzimy że był sekretem tego dania, ale niestety nie wiemy z czego