W sercu filipińskiej Kordyliery leży Kalinga – prowincja, w której jeszcze do niedawna regularnie wybuchały wojny pomiędzy klanami zamieszkującymi położone w górach wioski. Każda kradzież, zabójstwo lub zniewaga, musiały zostać pomszczona w walce. Łowcy głów wyruszali do sąsiedniej wioski, by wymierzyć sprawiedliwość i wracali ze ściętymi głowami swoich przeciwników, na znak odwagi i triumfu. Za każde zwycięstwo i każdą ściętą głowę, wojownik otrzymywał plemienny tatuaż, który wraz z ilością pokonanych wrogów rozrastał się pokrywając ramiona i klatkę piersiową. Dla łowców głów tatuaż był miarą odwagi i męskości oraz działania w imię prawa: „oko za oko, ząb za ząb”.
Dzisiaj łowców głów pozostało już niewielu, a większość mieszkańców Kalingi przeszła na chrześcijaństwo. Ostatnie walki plemienne miały miejsce ponad 40 lat temu, ale położona głęboko w górach, za kilometrami dziurawych, wąskich dróg Kalinga, nadal kryje się za zasłoną dawnej tajemniczości. Manilscy przewodnicy się jej boją i nie zamierzają prowadzić tam wycieczek, biura w Sagadzie i Bontoc nie mają żadnych informacji na temat obecnej sytuacji w regionie, telefony do lokalnych przewodników są błędne i jedyne co można zrobić, to wsiąść na dach zatłoczonego do granic możliwości jeepney’a i przekonać się na własnej skórze, co kryje tajemnicza Kalinga.
Nie jest to długa podróż, może trzy godziny od Bontoc – najbardziej centralnego miasta w regionie, ale to wystarczy, by zniechęcić wszystkich poza najbardziej gorliwymi. Droga jest wyboista, męcząca, a nierzadko skalne osuwiska sprawiają, że staje się zupełnie nieprzejezdna. Po drugiej stronie tej podróży, na wytrzęsionych pasażerów czeka Tinglayen – miasteczko, będące jedyną bazą wypadową w okoliczne góry, do wiosek niegdyś wojowniczych łowców głów.
Kilkanaście lat temu przyjechał tu pewien Niemiec. To musiała być dopiero odwaga, pojechać w miejsce o złej sławie, bez żadnych informacji, do wioski bez hoteli i restauracji, pełnej świń, umorusanych w błocie dzieci i mieszkańców, po których nie wiadomo czego się spodziewać. Ludzie jednak okazali się przyjaźni, szef wioski przyjął przybysza z otwartymi rękami i dał mu schronienie pod swoim dachem. Turysta spędził w tym odległym miejscu dużo czasu, zafascynowany prowincją i jej mieszkancami. Zakochał się nawet w lokalnej dziewczynie, poślubił ją i zabrał ze sobą do Europy. O wiosce jednak nie zapomniał: zbudował tam pensjonat dla podążających jego śladami turystów i założył fundację pomagającą dzieciom z okolicznych wiosek w zdobyciu jak najlepszego wykształcenia. On i szef wioski zostali przyjaciółmi i nawet mianował go ojcem chrzestnym jednego ze swych synów.
W Tinglayen niewiele zmieniło się przez ostatnich kilkanaście lat. W Luplupie, części miasteczka, znajdującej się za rzeką, po drugiej stronie długiego, wiszącego mostu, nadal funkcjonuje tylko jeden pensjonat. Nadal nie ma żadnej restauracji, a proste posiłki przy rodzinnym stole zapewnia jedna z rodzin opiekujących się pensjonatem. Nadal biegają tu umorusane błotem dzieci, a kwiku dziesiątek świń wędrujących pomiędzy domami czasem nie da się przekrzyczeć. Jedyna zmiana, choć pewnie nie na długo, to że szef wioski szefem już nie jest, jest za to przewodnikiem – jednym z najbardziej charyzmatycznych jakich udało nam się poznać.
Victor Baculi, bo tak nazywa się ów szef-przewodnik, to niezwykle barwna postać. Obecnie już starszy, niż młodszy mężczyzna, urodził się i wychował w tej małej wiosce odciętej od zewnętrznego świata. To prosty, ale pełen życiowej mądrości człowiek, który całe życie poświęcił służbie wiosce i swoim ludziom, a w zamian otrzymał wieloletnie poparcie i miłość mieszkańców. Wraz z żoną, która zmarła kilka lat temu, spłodził szesnaścioro dzieci, z których dwanaścioro dożyło wieku dorosłego. Kilkoro z nich skończyło studia, pracuje w Manili lub Bontoc, a Victor cieszy się czasem, który może spędzić ze swoimi licznymi wnukami. W Europie był kilka razy i zwiedził wiele krajów ze swoim niemieckim przyjacielem, ale w żadnym wypadku nie zamieniłby swojego ubogiego domu o betonowej podłodze w Luplupie, na wygody europejskiego życia. Nie rozumie naszego świata – pełnego pośpiechu, pieniędzy oraz władzy i nie czuje się w nim dobrze. Po trzech miesiącach w Europie, zawsze z radością wraca do rodzinnej wioski, gdzie może doświadczyć zwykłej, ludzkiej życzliwości. Zna każdą wioskę, każdą ścieżkę i każdego mieszkańca okolicznych gór. Został przewodnikiem i nauczył jednego ze swych synów jak być przewodnikiem, by pokazać przybywającym turystom, to co Kalinga ma najlepsze.
Nie mamy tu wcale na myśli mariuhuany, która obecnie porasta górskie zbocza Kalingi w znacznie większym stopniu, niż ryż. Victor nie chce zaprowadzić nas na pola, bo uważa to za zbyt niebezpieczne. Wskazuje tylko od czasu do czasu za którym wzgórzem, za którą przełęczą, mogą zlokalizowane być pola. Opowiada też liczne historie: o dwóch Amerykanach, którzy chcieli kupić 16 kilogramów, by potem przetransportować je promami na Boracay i o parze niemieckich turystów, których policja złapała w Bontoc i zamknęła w więzieniu. Przy każdym spotkaniu na szlaku, żartuje, że przyjechaliśmy kupić kilogramy haszyszu i śmieje się w najlepsze przeplatając lokalny język z angielskimi słowami, tak byśmy rozumieli o co chodzi. Niestety prawda jest o wiele bardziej przykra. Ponad połowa mężczyzn, a także i kobiety z górskich wiosek w Kalindze odsiadują lub odsiadywały wyrok za produkcję i dystrybucję marihuany. Tutejszych policjantów łatwo przekupić, więc niektórzy unikają więzienia, ale większość, z braku pieniędzy zostaje tam do końca życia. Gospodarka wiosek obraca się wokół produkcji narkotyków, ale (jak to zwykle bywa) ludzie są biedni, nie mając pojęcia ile ten towar jest wart poza granicami prowincji. Sprzedają marihuanę i haszysz po najniższych cenach, tylko po to by przetrwać, a ktoś inny zarabia fortunę sprzedając go na turystycznych plażach Filipin.
Po tym mało dyplomatycznym wtrąceniu: Victor pokazuje nam to co Kalinga ma najlepsze, czyli przyrodę, krajobrazy i wymierającą powoli tradycję. Łowców głów już nie ma – jedyne co pozostało to wypłowiałe tatuaże, ledwie widoczne na ciałach starszych, niegdyś wojowniczych mężczyzn. Jest za to Fang-od – ostatnia mistrzyni plemiennego tatuażu w regionie. Fang-od ma ponoć 93 lata i mieszka w wiosce Buscalan, wysoko w górach Kalingi. To ostatnia osoba, która praktykuje tradycyjne zdobienie ciała, będące kiedyś kluczowym aspektem lokalnej kultury. Tatuaż był nie tylko symbolem odwagi i męstwa na ciałach mężczyzn, ale także symbolem piękna na ciałach wytatuowanych kobiet. Fang-od zaczęła tatuować jako młoda dziewczyna, nauczona fachu przez ojca i jedno z jej misternych dzieł, tzw. „naszyjnik”, można podziwiać na szyi, ramionach i piersiach jej rodzonej siostry. Sama Fang-od również ma taki „naszyjnik”, jak i wiele innych tatuaży na nogach i przedramionach. Obecnie młodych kobiet już się nie tatuuje, więc paradoksalnie jedynym sposobem na przetrwanie tej tradycji jest zainteresowanie bogatej młodzieży z Manili i zagranicznych turystów. Prawie codziennie przybywają nowi chętni, którzy pokonali długą drogę, by dotrzeć do Fang-od i otrzymać tradycyjny tatuaż z ostatniego istniejącego źródła.
Nie jest to najpiękniejsze dzieło – zazwyczaj stonoga lub jakiś geometryczny wzór, kreska jest gruba, choć precyzyjna, a sam proces ponoć bardzo bolesny – mimo to popyt jest bardzo duży. Nie wiemy, czy to po prostu przemijająca moda, czy wzrastające zainteresowanie wymierającą tradycją, ale gdybyśmy kiedykolwiek chcieli mieć tatuaż, ten wydawałby nam się najbardziej właściwy. Bo ten tatuaż ma historię, ma znaczenie i wykonany jest u źródła, u osoby, która niedługo może umrzeć, a wtedy będzie to jeden z ostatnich takich tatuaży na świecie.
Kilka miesięcy później, do Kalingi pojechała Ania i tak samo jak my zachwyciła się tym regionem. Przeprowadziła wywiad z Fang-od i napisała kilka wyczerpujących artykułów o tym miejscu.
Fang-od, ostatnia mambabatok z Kalingi.
Kalinga na fotografiach Eduarda Masferre.
Więcej zdjęć z Kalingi w galerii:
Kalinga 19-20.12.2012 |
niesamowicie!!! dziekuje za relacje:) ja bym chciala miec taki malutenki geometryczny ukryty tatuazik od pani Fang-od:) troche maryski i nic nie boli 😛
„Nie rozumie naszego świata – pełnego pośpiechu, pieniędzy oraz władzy i nie czuje się w nim dobrze. Po trzech miesiącach w Europie, zawsze z radością wraca do rodzinnej wioski, gdzie może doświadczyć zwykłej, ludzkiej życzliwości” ….czasem kiedy glebiej sie zastanawiam to sama nie rozumiem naszego swiata. Wielu z nas nie potrafi sie zatrzymac choc na chwile i docenic tego co mamy! Piekne zdjecia!
„Wielu z nas nie potrafi sie zatrzymac choc na chwile i docenic tego co mamy!” Taka kultura, nic nie poradzisz, choć z drugiej strony i wśród nas są osoby, które nie gnają przez życie, lecz cieszą się każdą chwilą i drobną rzeczą. Wystarczy się rozejrzeć.
wow fantastyczne miejsce!!! opisaliście to w tak magiczny sposób, że MariOlka marzy, aby zobaczyć Fang-od:) pozdrawiamy z Indonezji
właśnie jakiś czas temu znajomy też był u tej kobitki, wspomina o niej LP czy to po prostu miejscówka „z ust do ust”? ja niedługo znów ruszam w trasę, może spotkamy się raz jeszcze pozdro! – Krzychu z Birmy (konkretnie ten, który chorował w klasztorze w Nyaungshwe)
W LP nic o niej nie ma, człowiek który pisał przewodnik nigdy nawet nie był w Kalindze! Więc naprawdę warto ją odwiedzić Dobrze słyszeć, że wszystko dobrze i wyszedłeś z gorączki cało Do zobaczenia gdzieś w drodze!
Ja z kolei, jak zwykle zachwycam się zdjęciami Na prawdę ciekawe ujęcia i świetna jakość. Oby tak dalej.
Mam pytanko: czy trzeba jakoś sie wcześniej umawiać na taki treking??wlasnie planujemy podróż i sie zastanawiamy czy jak pojedziemy w ciemno to sie załapiemy..
Kiedy my tam byliśmy nie było zbyt wielu turystów, więc na trekking się nie umawialiśmy. Nie wiemy jednak jak to wygląda w tym momencie.