Kiedy w 2005 roku Darryn Webb po raz pierwszy zjechał ze zbocza wulkanu Cerro Negro w pobliżu Leon, zapewne nie przypuszczał, że kilka lat później VOLCANO BOARDING – jak nazwano nowy sport, stanie się jedną z najważniejszych atrakcji Nikaragui. Próbował na wiele sposobów: na stojąco i siedząco, na materacu i drzwiach lodówki. Nic jednak nie mogło przebić zwykłej deski ze sklejki i pozycji jak na dziecięcych sankach. Nowy sport zrobił furorę w prowadzonym przez Australijczyka hostelu, wabiąc setki backpackers’ów spragnionych adrenaliny, do walki o pozycję najszybszego.
My też poszliśmy za tłumem. Nie ważne, że mam lęk wysokości. Nie ważne, że boję się szybkości. Być w Nikaragui i nie zjechać z aktywnego wulkanu – WSTYD! W końcu to jedyne miejsce na świecie, gdzie można coś takiego zrobić!
Zaczynamy z samego rana, kultową ciężarówką, którą nie raz widzieliśmy wiozącą rozemocjonowaną młodzież ulicami Leon. W środku już czekają: nasze deski, ubrania ochronne i obowiązkowe dwa litry wody na osobę. Tworzy się fajna grupa – tylko 8 osób i dwójka przewodników – nie za dużo, ale w sam raz, by zagwarantować dobrą zabawę. Kiedy wyjeżdżamy z miasta, kończy się asfalt i przez godzinę telepiemy się wyboistą, wulkaniczną drogą w kierunku wulkanu. Z dołu Cerro Negro nie wygląda imponująco. Ot, szara góra pyłu, wznosząca się zaledwie 728 m n.p.m. Za to jej zbocza, nachylone pod prawie perfekcyjnym kątem 45 stopni, wydają się idealne do jazdy!
Marcin nie może się doczekać i wyrywa się do wspinaczki pod górę. Ja, ociągam się z innymi przestraszonymi. W normalnych warunkach wejście na szczyt jest dziecinnie proste, ale z nieporęczną deską w ręce, nawet 40-minutowy marsz potrafi być męczący. Przez większość czasu głowę mam spuszczoną i patrzę pod nogi, próbując nadążyć za grupą. Gdzieś w oddali, na wulkanicznej grani, widzę mojego męża, napędzanego żądzą adrenaliny.
Na szczęście dla mnie po najmniej przyjemnej części, następuje ta najfajniejsza: ubieramy kosmiczne stroje! Ogromne, kolorowe kombinezony, rękawice i okulary, które mają nas ochronić przed poranieniem przez ostre, wulkaniczne skały. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej, stajemy na krawędzi zbocza, gotowi do jazdy. W sekundę stwierdzam, że to chyba jednak zabawa nie dla mnie. Tak wiem, tchórz ze mnie, ale naprawdę nie dam rady! Mam chwilę na zastanowienie – na pierwszy ogień idą mężczyźni, ale póki co nikt nie jedzie na rekord. Wszyscy powoli, ostrożnie i z umiarem, sprawdzają jak ten sport działa. Moja kolej – raz kozie śmierć! Siadam na desce, zamykam oczy i zjeżdżam z krawędzi. Powoli się rozpędzam, dla pewności trzymając nogi po bokach. Otwieram oczy i myślę: Ej, czemu tak wolno?!
Okazuje się, że zjazd z wulkanu może być w pełni kontrolowany. Da się hamować stopami i przez cały czas utrzymywać pożądaną prędkość. Ale można też jechać na złamanie karku, z nogami na desce i ciałem maksymalnie wychylonym do tyłu, osiągając prędkości dochodzące do 95 km/h.
Przy drugim podejściu zaczyna się wyścig. Każdy chce pobić rekord, ale nikomu nawet nie udaje się do niego zbliżyć. Mimo szczerych chęci, Marcin osiąga prędkość tylko nieco ponad 70 km/h, a i tak ledwie unika upadku. Wszyscy chcieliby więcej (nie licząc tego wkurzającego podejścia pod górę) i szybciej, więc jesteśmy nieco zawiedzeni faktem powrotu do miasta. To przecież tak samo, jakby dać dziecku sanki i pozwolić zjechać z górki tylko dwa razy!
Taką historię ciężko zobrazować zdjęciami. Jak było, zobaczcie na filmie!
Ważne!
Wycieczki z Big Foot Hostel są wciąż najbardziej kultowe (w końcu to pionierzy), ale dzisiaj w Leon na każdym rogu działa agencja oferująca volcano boarding. My, darmowe mojito i imprezową atmosferę Big Foot’a, zamieniliśmy na ideologię Quetzaltrekkers. To fundacja, z którą spotkaliśmy się już w Gwatemali, złożona z przewodników-wolontariuszy, która wspiera finansowo lokalne projekty dobroczynne. Za tą samą cenę – $30, dostaliśmy fantastyczne doświadczenie i UWAGA! dodatkowy zjazd (to jedyne miejsce, które oferuje dwa zjazdy), a nasze pieniądze zamiast do australijskiego luzaka, poszły do osób, które tego potrzebują.
Więcej zdjęć z Volcano Boarding’u znajdziecie w galerii:
Volcano Boarding 30.09.2014 |
Udostępniam na Wulkanach Świata. Cerro Negro i volcano-boarding to niesamowita atrakcja. Jakie wulkany planujecie dalej? Bart, http://wulkanyswiata.blogspot.com/
Ale ekstra!!!
Obejrzałam, Ale jazda ! To znaczy wytyczaliście nowe ścieżki… he he. Extra!
Odlot totalny! Widziałam to wcześniej na blogu Uli z The Adamant Wanderer i od razu dodałam do listy rzeczy do zrobienia! :)))
Swietny filmik!
Widziałam to już wcześniej też u Adamant Wanderer. Super sprawa! Będąc tam na pewno to zrobię
o i takie coś bym chciała kiedyś spróbować! chociaż pewnie bym spanikowała kilka razy w międzyczasie 😉
Kolejna rzecz, którą trzeba zrobić
Kombinezony pierwsza klasa :)))
Kiedy pojedziemy do Nikaragui to będziecie pierwsza rzecz, którą zrobimy!
Zabawa pierwsza klasa – oryginalny sport. Mało kto by się zdecydował
Łohooo, ale genialne!
Super Kasiu, że się przełamałaś, będziesz miała co wspominać
Jak lubicie takie atrakcje, to pewnie na snowboard z ogromnej wydmy w Peru też się zdecydujecie…
Na pewno! A gdzie to konkretnie można zrobić?
Huacachina, w południowo-zachodnim Peru – jest pustynia, oaza, ogromna piaskowa wydma i wypożyczają deski – od takich porządniejszych, po kawałek deski z gumkami (niewiele szerszymi niż ta do majtek 😉 ), żeby włożyć stopy. Ponoć najlepiej przy zachodzie słońca, myślę, że może Wam się spodobać.
Pozdrawiam z Leon,jutro pomyślę o was wdrapując się z dechą na Cerro Negro:)
Super! Połamania nóg! W przenośni oczywiście!